Jacek Zieliński
Tam, gdzie nie ma naturalnych elit społecznych, natychmiast pojawiają się samozwańcze "autorytety moralne", które usiłują objąć rząd dusz. Z takim zjawiskiem mamy w Polsce po 1989 roku i - jak na razie - nie ma co liczyć na szybka zmianę tego stanu rzeczy. A jest to groźne, albowiem owe "autorytety" usiłują nam narzucać swoje poglądy i oceny, równocześnie potępiając w czambuł wszystko to, co nie od nich pochodzi. Słowem - chcą decydować, co jest dobre a co złe, w dodatku w całkowitym oderwaniu od źródeł naszej tożsamości, czyli od chrześcijańskiej etyki.
Od kilkunastu lat mamy w Polsce zadekretowane "państwo prawa". Wprowadzono wolność myśli i zniesiono cenzurę. Wszyscy mamy przestrzegać "praw człowieka" a z cnoty tolerancji uczyniono wykoślawiony imperatyw, omnipotentny tak samo, jak onegdaj z "woli ludu". W dodatku to wszystko w imię "wartości europejskich", które są dla nas jakoby nowe, my zaś mamy do nich pospiesznie dorosnąć. Gdy się jednak z bliska przyjrzymy naszym milusińskim, czyli owym autorytetom, czar zaczyna pryskać a król jest nie tylko goły, ale i niedomyty, zakłamany, a może i coś więcej ma na sumieniu.
Łuczywo wie lepiej
Zacznijmy od góry, czyli od prawdziwej wylęgani samozwańczych autorytetów. Oto Helena Łuczywo - formalnie zastępczyni redaktora naczelnego "Gazety Wyborczej" (faktycznie znaczy dziś dużo więcej, niż tenże Adam Michnik) w komentarzu sporządzonym tuż po zawiązaniu obecnej koalicji rządzącej - napisała: "Przypominają się słowa Czesława Miłosza: "Jest ONR-u spadkobiercą Partia". Dziś partia Kaczyńskich jest sojusznikiem naśladowców ONR-u i PZPR-u w jego najgorszej i najpodlejszej postaci. Oto zwieńczenie długich miesięcy cynicznej polityki, która zmierza do budowy państwa podejrzliwości i strachu. [...] Drogą demokratyczną doszli wczoraj do władzy w Polsce ludzie, których miejsce powinno być raczej na ławach sądowych, a nie na ministerialnych fotelach. Czy nie ma w tym wszystkim jakiejś naszej wspólnej winy? Czy przez własne zniechęcenie i zaniechanie nie torowaliśmy drogi do władzy tym, którzy nieuchronnie będą psuli Polskę".
Mocne słowa i jakże krzywdzące. Jeśli już, to powinny padać z jej ust po zwycięstwie SLD w wyborach parlamentarnych 1993 roku, czy po wygranej Aleksandra Kwaśniewskiego w wyborach prezydenckich 1995 roku. To był powrót do władzy tych, którzy zbrodniczo rządzili nami po 1944 roku i faktycznie Polskę psuli (a w okresie stalinowskim - nie oglądając się na jakiekolwiek standardy europejskie - po prostu masowo mordowali faktycznych i domniemanych przeciwników). Ale cóż, można powiedzieć, że Helena Łuczywo ma po prostu interes w takim naświetlaniu rzeczywistości. Sama pochodzi z komunistycznej, ubeckiej rodziny (jej ojciec był ważnym naczelnikiem w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego, rodzice działali w okresie II RP w nielegalnej partii komunistycznej, która była agenturą Stalina).
Nic dziwnego, że z prawdziwej rozpaczy po klęsce swych pupili wzywa: "To my możemy sprawić, by ta niemoralna i egzotyczna koalicja otrzymała od Polski demokratycznej czerwoną kartkę". Na szczęście jest to apel rzucony w próżnię, bo Polacy chcą zmian i przewietrzenia swej Ojczyzny, pozbycia się z niej czerwonych wyziewów.
Tym razem atak Łuczywo wywołał natychmiastową ripostę Jarosława Kaczyńskiego, szefa PiS: "Mamy do czynienia z szybko budowanym sojuszem sił lewicowych. Znów siły wywodzące się z Komunistycznej Partii Polski, bo takie reprezentuje pani Łuczywo, są na pierwszej linii. To one znów dyrygują [...]". Tę oczywistą prawdę należy jak najczęściej powtarzać, bo dziś coraz bardziej zapominamy, kto skąd pochodzi i do czego tak naprawdę zmierza.
"Gazeta Wyborcza" jest potężną instytucją, mającą ogromny wpływ na mentalność swych bezkrytycznych czytelników. To ona kreuje swymi kategorycznymi osądami, kto dziś jest "autorytetem", a kto wrogiem ("dawniej "wrogiem ludu"). Odwołajmy się więc raz jeszcze do słów Jarosława Kaczyńskiego: "Jestem gotów bronić tezy, że nastawienie owej potężnej gazety wynika w ogromnej mierze właśnie z tego, że to poczucie pewnego rodzaju misji, misji - w moim przekonaniu - skrajnie szkodliwej dla Polski, wynika właśnie z ukształtowania przez ten typ środowiska". Jest to tym bardziej ważne, że mówi to człowiek, który przez szereg lat był z tym środowiskiem mocno zaprzyjaźniony i miał okazję oglądać je z bliska, w działaniu. Nie mamy powodu, aby mu nie wierzyć.
Zamknąć natychmiast Gazetę
Inną gwiazdą, przywoływaną we wszelkich możliwych okazjach (co jest mocno podejrzane, gdyż ktoś, kto ma się znać na wszystkim, na ogół ma niewiele do powiedzenia) jest Marek Edelman. Ostatnio zasłynął brutalnym atakiem na Radio Maryja i apelem, aby natychmiast zamknąć tę rozgłośnię. Czy nie mamy jednak znacznie więcej powodów, aby taki sam apel wystosować na przykład w sprawie jego macierzystego środowiska, czyli "Gazety Wyborczej"? Czy na jej łamach Edelman znajduje tylko prawdę, prawdę i jeszcze raz prawdę? "Wyborcza" skompromitowała się wystarczająco dużo razy, aby jej nie wierzyć. I tenże Edelman, ot tak sobie, niejako przy okazji, ujawnia na łamach tejże "Gazety", co o nas myśli: "Na wschodnich terenach Polski, okupowanych kolejno przez Rosjan i Niemców, Żydzi znaleźli się w sytuacji tragicznej, co wiązało się i z tym, że silnie zwaśnione społeczności polska i ukraińska, niestety, zgodne były w jednym - w dawaniu upustu nienawiści do Żydów" ("Gazeta Wyborcza" z 9 maja 2006 r.). Chodzi tu o okres 1939-1944, gdy polskie Kresy Wschodnie padły łupem początkowo Sowietów (1939-1941), a następnie ich sojuszników Niemców (1941-1941). Nie dla wszystkich mieszkańców tych ziem były to okresy tożsame, choć polskość była tępiona przez obu okupantów.
Insynuacje Edelmana takiego rozróżnienia nie zawierają, choć Żydom w okresie 1939-1941 powodziło się tam całkiem inaczej niż Polakom i z pewnością nie byli wówczas tępieni. A Polacy - owszem, byli. Już we wrześniu 1939 roku miejscowe skomunizowane bandy, w których element żydowski odegrał niepoślednią rolę, zamordowały od kilku do kilkunastu tysięcy ludzi! Po wejściu nazistów dla Żydów wszystko się zmieniło i tym razem to oni poszli na pierwszy ogień, stając się ofiarami hitlerowców. Ale stawianie Polaków i Ukraińców na jednej płaszczyźnie i wpieranie czytelnikom, że społeczności polska i ukraińska "były zgodne w dawaniu upustu nienawiści do Żydów" to oczywiste kłamstwo. Żaden żydowski badacz zagłady Żydów nie posunął się jeszcze to takiego stwierdzenia. Czyżby i w tym zakresie szło nowe a Edelman był tylko prekursorem nowych prądów? Jeśli tak, to przedwcześnie rozmienił swój autorytet na drobne. Tym bardziej, że w jego wypowiedzi znikli prawdziwi sprawcy zagłady, czyli Niemcy. Czyżby stali z boku i patrzyli, jak Polacy i Ukraińcy wspólnie mordują Żydów i nic nie mogli zrobić?
Lem fantazjował szerzej niż nam się wydaje
I jeszcze jeden przykład - Stanisław Lem. Pisarz znany w całym świecie, uwielbiany wprost przez amatorów literatury science fiction, dlatego mało kto zwracał uwagę, jak mocną miał pozycję w PRL. Do końca pozostał felietonistą postkomunistycznej prasy, co jakoś w ogóle nie przeszkadzało katolickiemu "Tygodnikowi Powszechnemu" w szerokim udostępnianiu mu swych łamów. Bez znaczenia był tu fakt, że Lem był lewicowym agnostykiem. W jednej ze swych autobiograficznych wypowiedzi stwierdził rzecz następującą: "W biednym kraju, jakim była przedwojenna Polska, niczego mi nie brakowało. Miałem i francuską guwernantkę i niezliczone ilości zabawek, a świat w którym dorastałem uważałem za coś niebywale stabilnego". Jest to o tyle ważne, że w obecnej popularno-propagandowej wersji historii Polska przedstawiana jest na ogół jako kraj skrajnie zacofany, ksenofobiczny, antysemicki, słynący z pogromów i nietolerancji. A Lem napisał: "Moi przodkowie byli Żydami, jednak ja nie miałem pojęcia o judaizmie ani, niestety, o żydowskiej kulturze. Właściwie dopiero nazistowskiemu ustawodawstwu zawdzięczam świadomość, że w moich żyłach płynie żydowska krew". Czyli można było w II RP żyć i to całkiem nieźle, prawda?
Pisarz, choćby najlepszy, nie musi się jednak znać na wszystkim i nikt tego od niego nie wymaga. Gdy jednak ulegnie jakimś naciskom, czy też sam z siebie zechce dać glos w publicznej debacie na temat, o którym nie ma żadnego pojęcia, wtedy mamy do czynienia z kompromitacją a dyletanctwo (bo przecież nie skrajnie zła wola?) wychodzi na jaw. A to właśnie przydarzyło się Lemowi. Włączając się w dyskusję o Jedwabnem, pisarz dał głos w "Tygodniku Powszechnym" (z 11 lutego 2001 r.), a redakcja bardzo chętnie to zamieściła bez żadnego komentarza, czyli zgodziła się z jego treścią. A Lem, nie wiadomo skąd, powołał się na bardzo tajemnicze dane odnośnie skali szmalcownictwa w okupowanej Polsce: "[...] w raportach AK podano cyfrę trzydziestu tysięcy szmalcowników działających na terenie Małopolski, nie było to więc zjawisko izolowane [...]".
Trudno dociec, z czym mamy tu do czynienia - czy to po prostu zwykły brak logiki, czy też Lem włączył się tym samym do hucpiarskiej propagandy? To pierwsze jest mniej prawdopodobne, sam twierdził bowiem, że w jakichś przedwojennych badaniach stwierdzono u niego wskaźnik inteligencji, wynoszący aż 180 punktów, powinien więc umieć liczyć. Skoro tylko na terenie jednego Okręgu AK (jakim była Małopolska) stwierdzono aż trzydzieści tysięcy szmalcowników, to w skali całego okupowanego kraju powinno ich być około pół miliona! Biorąc pod uwagę długość okupacji niemieckiej i założenie, że jeden szmalcownik wydał w ciągu roku tylko trzech Żydów, cały proceder trwałby zaledwie dwa lata. A gdzie Judenraty i odstawianie przez nie olbrzymich kontyngentów Żydów do obozów zagłady? Czyżby tego procederu w ogóle nie było?
I jeszcze jedno - zarówno Lem, jak redakcja "Tygodnika Powszechnego" powinna bardziej dbać o jakość polskiego języka. Wszak cyfra to tylko znak liczby, więc w domniemanym raporcie mogła paść liczba, ale nie cyfra. O ile taki raport w ogóle istnieje, w co śmiem wątpić, bo nikt go nigdy nie przedstawił, co też daje sporo do myślenia.
** ** **
Jakie "autorytety", taki poziom argumentacji. Na to należy nałożyć jeszcze sprawę tych, usilnie byli kreowanych na wzorce moralne, których głosu powinniśmy słuchać bezwzględnie i przyjmować ich "prawdy" w sposób dogmatyczny. Tak sprawa wygląda z jednym z najbardziej zakłamanych przedstawicieli tego środowiska, intensywnie lansowanym zarówno przez "Gazetę Wyborczą" i "Tygodnik Powszechny", czyli ks. prof. Michałem Czajkowskim. Gdy jego agenturalność została ujawniona, trwały jeszcze próby zatuszowania sprawy i takiego jej przedstawienia, abyśmy dali wiarę "pomówionemu nieszczęśnikowi".
Bądźmy bardziej krytyczni wobec tego, co się nam podsuwa do wierzenia i ostrożniejsi w przyjmowaniu na wiarę tego wszystkiego, czym atakują nas na co dzień środki masowego rażenia informacją. Częściej sami szukajmy prawdy, nie dając się wodzić za nos umysłowym i moralnym hochsztaplerom, bo ich celem jest wyprowadzić nas na manowce. Żadnym pocieszeniem nie będzie też fakt, że nie znajdziemy się tam sami. To, że głupich nie sieją, w tym przypadku nie może być żadnym pocieszeniem.
Źródło: http://www.polskiejutro.com/art/a.php?p=215spolecz