Maciej Iłowiecki

Autor jest niezależnym publicystą, w latach 1989-93 stał na czele Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich.

 

"W obecnych czasach media o wiele częściej poszukują prawdziwej natury i następstw wydarzeń, niż prezentują oficjalne stanowiska lub ryki dziennikarskiego stada".

Odetchnęliśmy z ulgą? Niestety, to tylko marzenie francuskiego socjologa i medioznawcy Claude-Jeana Bertranda, który w 1994 roku tak sobie wyobrażał media za pół wieku, czyli w roku 2044.1

Może i takie będą, na razie ich kondycja jest żałosna. Nie finansowa - dziennikarze zarabiają całkiem nieźle. Mam na myśli kondycję ocenianą z punktu widzenia powinności i etyki dziennikarskiej oraz celów, do których zmierzają.

Oczywiście, dostrzegamy, że bez mediów byłoby bez porównania gorzej, systemy autorytarne, dyktatury i wszelkiego rodzaju totalitaryzmy i fanatyzmy nie miałyby żadnej zapory, nikt bowiem nie mógłby skutecznie bronić jednostki i praw człowieka.

Dylemat jest taki: czy dobro wynikające z obecności środków masowego przekazu może usprawiedliwiać zło, które media równocześnie czynią? Bo o tym, że takie "medialne zło" istnieje, niezależnie zresztą od intencji, nikt nie ma wątpliwości, również dziennikarze.

Moim zdaniem, nic nie usprawiedliwia zła, tym bardziej że media mogą się zmienić, my zaś - ich odbiorcy - mamy prawo domagać się, by działały inaczej. Mamy prawo chcieć, by nad prawdą przekazu i szacunkiem dla odbiorców nie dominowały wspomniane "ryki dziennikarskiego stada".

Media spotykają się z krytyką na całym świecie i można sądzić, że ich wady są wadami całej współczesnej kultury zdominowanej przez technikę, potrzebę zysku za wszelką cenę i rozmywanie się powszechnych norm etycznych. Jaka kultura i cywilizacja - takie i media. Ale również odwrotnie, jak w naczyniach połączonych: jakie media - taka i kultura, a po części - taka i demokracja.

Doszliśmy właśnie do pierwszych ważnych spostrzeżeń. Otóż media nie przeczą, że najsprawniej mogą działać w demokracji, bo to oczywiste. Jednocześnie wiedzą, że są tej demokracji gwarantem i kontrolerem, czego nikt rozsądny nie powinien kwestionować. Media sytuują się więc ponad demokracją, ale same nie podlegają jej kontroli (jest oczywistą bzdurą twierdzenie, że to odbiorcy kontrolują media, decydują o poziomie czy nawet o istnieniu danego środka przekazu. A kontrola prawna dotyczy bardzo szczególnych przypadków).

Dziennikarze występują w imieniu społeczeństwa, mają więc prawo do osądu (inaczej nie mogliby spełniać funkcji kontrolnych) - czyli mają uprawnienia, jakby byli wybranymi przedstawicielami społeczeństwa. A przecież nikt ich nie wybierał - muszą więc godzić funkcje "przedstawicielskie" z funkcjami pracownika najemnego, zależnego od tych, którzy płacą.

Byłoby niesprawiedliwym twierdzenie, że dziennikarze są tylko i wprost pracownikami komercyjnych przedsiębiorstw, zwykle powiązanych z interesami jakiejś partii czy grupy, i wobec tego nie reprezentują nikogo oprócz wydawców, właścicieli, redaktorów naczelnych i stojących za nimi grup interesu, choć czasami tak się właśnie zachowują, nie bacząc na inne powinności.

Mamy jednak prawo pytać, jak dziennikarze radzą sobie w tak trudnym układzie. Z pewnością chcielibyśmy też, żeby nie oszukiwali samych siebie, głosząc, iż wszystko jest w porządku.

Dwuznaczność sytuacji polega na tym, że media są swoistym "nadnarzędziem". Są jednocześnie podmiotem jako samoorganizujący się system o szczególnych obowiązkach i najpowszechniejszym forum dialogu, areną walki o różne cele. I są również przedmiotem, bo podlegają naciskom, manipulacjom, zależnościom, wreszcie, mają zarabiać pieniądze. Czyli są także - mniej lub bardziej - narzędziem czyichś interesów finansowych i politycznych.

Wydaje się, że tak zwane sedno tkwi w owym "mniej lub bardziej". Troską samych dziennikarzy i wszystkich obywateli powinno być zmniejszanie zależności mediów. Zawsze może być mniej uzależnień, ale też całkiem wykluczyć się ich nie da. Poszerzanie zaś obszaru niezależności jest możliwe wówczas, gdy dziennikarze nie ulegają miłemu złudzeniu, że są niezależni i gdy w sprawach swojej niezależności stają się solidarni ponad podziałami politycznymi.

W Polsce takiej solidarności nie ma, najczęściej interesy polityczne przesłaniają wspólny interes zawodowy. Podziały środowiska, już w PRL silne, ale bardzo wtedy ukryte, oraz wyraźna dziś dominacja w polskich mediach pewnych grup politycznych wynikają ze znanych przyczyn historycznych. Przede wszystkim ze złamania umowy "okrągłostołowej" w sprawie mediów, odmowy uznania przez pierwszy rząd "solidarnościowy" postulatów odnowionego SDP, ze zdumiewającej działalności tak zwanej Komisji Likwidacyjnej RSW "Prasa" oraz z niedokonania prawdziwych przemian w TVP, co było na początku możliwe. Do tego doszło - co najważniejsze - nieoczyszczenie środowiska z różnego rodzaju agentur i wpływów służb specjalnych (byłych i późniejszych), których manipulacje (w rodzaju przecieków i agenturalnego lobbowania) są bardzo trudne do ujawnienia.

Wymienione przyczyny sprawiają, że w polskich mediach jest możliwy tak dotkliwy brak obiektywizmu i częste manipulowanie informacjami. Nierzetelność informacyjna i agresja polityczna (występująca zresztą na całym świecie) wywołuje kontragresję i "kontrnierzetelność" - powstaje sytuacja, w której nierzetelne media z obu stron politycznej barykady są producentami nienawiści (nieustannie gadając o tolerancji, a nawet o? miłości). Nie ma wielkiego znaczenia to, że po jednej stronie natężenie obłudy i nienawiści jest większe (już choćby z racji większych możliwości medialnego oddziaływania i profesjonalnego wykorzystania czarnego PR. Tak zwany czarny "piar" polega na wyszukiwaniu lub wymyślaniu tego, czym można zohydzić przeciwnika).

Rzecz w tym, że nienawiść i nierzetelność rodzą tylko nienawiść i nierzetelność; smutne, że wiedzą o tym i dziennikarze, i politycy i nie rezygnują z takich metod.

Brak obiektywizmu i nadmiar agresji są u nas tym bardziej niebezpieczne, że w Polsce daleko jeszcze do ukształtowania się społeczeństwa obywatelskiego, które mogłoby na te zjawiska reagować. Nasze społeczeństwo z przyczyn historycznych i z powodu przyspieszonej transformacji nie rozumie wystarczająco swoich obowiązków wobec demokracji, łatwiej niż w innych krajach ulega manipulacjom i populizmowi, a polityczne i finansowe interesy pewnych grup nie zawsze umie odróżnić od interesu państwa. Zresztą nawet samo pojęcie "interesu społecznego" stało się podejrzane, nie mówiąc już o patriotyzmie, wręcz niegodnym współczesnego człowieka.

Niski poziom edukacji obywatelskiej jest z pewnością wygodny dla tych, którzy boją się społeczeństwa obywatelskiego i jego nieufności wobec mediów. Ludziom bardziej świadomym trudniej byłoby wmówić taką polityczną i moralną asymetrię w ocenach historycznych i w ogóle w ocenach tego, co słuszne a co niesłuszne - jaka dziś ma miejsce.

W przekonaniu pewnych grup polityczno-medialnych (tak zwanej nowej lewicy) asymetria ocen jest narzędziem walki z głównymi - zdaniem tych grup - zagrożeniami polskiej demokracji, czyli z nurtem prawicowo-konserwatywno-chrześcijańskim, utożsamianym dla celów propagandowych z faszyzującymi ekstremistami (a najlepiej w ogóle z faszyzmem, nieporównanie "gorszym" od sowietyzmu) oraz z tak zwaną chomeinizacją kraju, czyli z rządami kleru i ortodoksów katolickich. Niezależnie od intencji, taka koncepcja zagrożeń demokracji jest dziś w Polsce nie tylko fałszywa, ale nie pozwala dostrzec zagrożeń rzeczywistych - to znaczy przenikania grup postkomunistycznych i wszelkiego rodzaju agentur i układów korupcyjnych do najważniejszych sfer życia publicznego. Ponieważ układ "okrągłostołowy" takie przeniknięcie umożliwił, największym niebezpieczeństwem są ci (politycy, partie, rządy, media, dziennikarze), którzy chcą z nim skończyć, czyli po prostu dokonać prawdziwej lustracji, dekomunizacji i przeciąć korupcyjne powiązania. Dla ochrony podważanego układu niezbędny jest sojusz "nowej lewicy" ze "starą lewicą". Za takim sojuszem są (w każdym razie były długo po roku 1989) wielkie media opiniotwórcze i wspierające je tak zwane salony warszawsko-krakowskie, lewicujący (jak zwykle) intelektualiści i artyści. Kłopot w tym, że "lewica millerowska" skompromitowała obóz postkomunistyczny, a pseudobezpartyjny prezydent Kwaśniewski nie odegrał przypisanej mu roli. Wobec tego pozostało przerzucenie wsparcia na Platformę Obywatelską i jej przewodniczącego, co się właśnie zdarzyło. Znowu "przefajnowano". Nie pomogły manipulacje z sondażami ani wszechogarniająca propaganda sukcesu. Obywatele nie zechcieli kierować się wskazaniami mediów i intelektualistów, lansowanych przez te media jako autorytety. W tej sytuacji pozostała kolejna możliwość: równie powszechna i nieobiektywna propaganda porażki. Na każdym kroku - sugerują media - partia zwycięska w wyborach i jej rząd ponoszą porażki, cokolwiek by zrobili czy nie zrobili.

Analiza powyższa dotyczy sytuacji w mediach, a nie oceny działań wygranej partii i jej pierwszego rządu. O ile pycha i arogancja gwiazd dziennikarskich i mediów (czy raczej stojących za nimi grup politycznych) ogranicza ich obiektywizm i rozsądek, o tyle niektórzy zwalczani przeciwnicy ułatwiają im zadanie - sami nie umiejąc się wyzbyć do końca pychy i arogancji.

Tak czy inaczej, wiele polskich mediów opiniotwórczych pokazało coś znacznie gorszego niż tylko brak obiektywizmu: po prostu brak rzetelności informacyjnej i niewybredną napastliwość wobec przeciwników, jednocześnie biadając nad "brutalizacją wypowiedzi" (cudzych naturalnie). Wyraźnie podkreślam: posiadanie wyrazistych poglądów politycznych i ideowych jest pożądaną cechą niesprzedajnych dziennikarzy, a możliwie pełnego obiektywizmu trzeba wymagać od mediów publicznych. Natomiast braku rzetelności i chamskiej agresji usprawiedliwić się nie da - nigdy i nigdzie.

W ostatnich latach, a szczególnie na początku roku 2006, kilka wydarzeń pokazało znowu wyraźne podziały środowiska, ale przede wszystkim unaoczniło pewne dylematy, zasadnicze dla współczesnego dziennikarstwa i trudne do rozstrzygnięcia. Ukazało rozdroże, na którym media się znalazły. Naturalnie, kiedy ten tekst, pisany w połowie lutego, zostanie opublikowany, pojawią się nowe problemy.

Myślę, że dobrym wskaźnikiem rozbieżności pomiędzy powinnościami dziennikarzy a interesami koncernów medialnych i grup politycznych była sprawa Lwa Rywina. Jej wszystkich uwarunkowań i okoliczności nie poznaliśmy do dziś i pewnie długo nie poznamy. Jednak zrozumieliśmy chyba, że "pogranicze" pomiędzy grupami medialnymi i organami państwa bywa rodzajem "szarej strefy". Nie wiemy, jak można taką strefę "rozjaśnić", poddać jakiejś kontroli.

Przy okazji poznaliśmy pewne wątpliwe zachowania dziennikarzy i urzędników państwowych i zdziwiło nas, że oni sami nie widzą w swoich zachowaniach niczego nagannego. Sprawa Rywina była początkiem osłabienia dominacji pewnych mediów w zakresie wpływów politycznych i kształtowania świadomości społecznej.

Drugim doświadczeniem stała się sprawa Andrzeja Marka z Polic pod Szczecinem. Mimo ewidentnego stwierdzenia przez kolejne sądy powszechne, iż obywatel ten świadomie i publicznie dał fałszywe świadectwo przeciw niewinnemu człowiekowi, część dziennikarskich gwiazd podjęła spektakularną demonstrację w obronie oszczercy (słynne zamykanie się w klatce na widoku publicznym). Charakterystyczne dla tej historii jest utożsamianie wolności słowa z prawem do oszczerstwa. Czy dziennikarze mogli się mylić i zostać "podpuszczeni" przez spryciarza? Mogli, chociaż wystarczyło zajrzeć do wyroku sądowego, z którego wynikało, że Andrzej Marek nie został skazany "za słowo", ale za to, że nie wykonał decyzji sądu (miał przeprosić osobę dotkniętą oszczerstwem). Nikt z siedzących w klatkach do uzasadnienia wyroku wcześniej nie zajrzał, a samą informację o tym wyroku wielokrotnie fałszowano i pomija się do dziś.

Spektakularna obrona wolności słowa na wątpliwym przykładzie i bez sprawdzenia okoliczności świadczy nie najlepiej o wiarygodności niektórych dziennikarzy. Powiedzmy, że to był błąd w sztuce. Na tym przykładzie jednak nie da się rozważać prawdziwego dylematu o granicach wolności słowa, bo nie o nią tu chodziło. Dopiero późniejsze wydarzenie - publikacja karykatur proroka Mahometa - daje podstawę do dyskusji na ten temat.

Dla porządku przypomnę: jedno z duńskich pism wydrukowało cykl karykatur Mahometa, co wywołało znane i tragiczne skutki. Niektóre media (w tym i Rzeczpospolita) opublikowały kilka karykatur w celu - jak twierdziły - wykazania solidarności z mediami zagrożonymi zemstą muzułmańskich terrorystów, a także dla zamanifestowania wolności słowa i, wreszcie, troski o dobre poinformowanie odbiorców (by "na własne oczy" zobaczyli, o co chodzi). Wszystkie te powody są szlachetne, zatem, rzeczywiście, o co chodzi?

Niewątpliwie, reakcje muzułmanów nie mogą być tolerowane w świecie cywilizowanym. Na pewno też incydent z karykaturami Proroka został świadomie wykorzystany przez ekstremistów islamskich i władze niektórych państw do rozpętania świętej wojny w celach czysto politycznych, a nawet po to, by odpowiednio sterować dostawami i cenami ropy naftowej. Z pewnością zagrożone terrorem redakcje (i całe państwa) potrzebowały solidarności innych, nic bowiem nie może usprawiedliwiać śmierci niewinnych ofiar. Europa wobec takiej agresji i obłudy nie może pozostać obojętna.

Ale też w tej historii wiele rzeczy niepokoi "po naszej stronie", to znaczy europejskiej i chrześcijańskiej. Oto redakcje publikujące karykatury Mahometa chlubią się odwagą, będącą w istocie odwagą na cudzy koszt - bo konsekwencje poniosą niewinni. Wykpiono w Polsce premiera i ministra spraw zagranicznych za przeproszenie mahometan - choć uczynili to w trosce o bezpieczeństwo Polski, a także i dlatego, że zapewne nie tolerują szydzenia z cudzej wiary (stoją na straży konstytucji RP, a tam to jest zapisane).

Otóż właśnie: bardzo dużo ludzi z kręgu kultury euroamerykańskiej uważa, że wolność słowa ma oczywiste ograniczenia. Najważniejszą granicą jest zawsze godność innych ludzi, a świadome urażanie tej godności - zatem na przykład szydzenie z symboli religijnych, z wiary - stanowi w każdych okolicznościach nadużycie, jeśli nie obrzydliwość i chamstwo. Jest także działaniem wbrew prawu, zapisanemu w każdej konstytucji europejskiej i we wszelkich deklaracjach i konwencjach praw człowieka.

Można uznać, iż jest to także działanie sprzeczne z tradycją europejską i chrześcijańską. Nie jest żadnym argumentem fakt, że Europejczycy i chrześcijanie tę tradycję często łamali i łamią do dziś. Szydzenie z symboli wiary (każdej wiary!), a także z symboli innych kultur, z innych obyczajów, z czyjegoś wyglądu, rasy, upodobań seksualnych i w ogóle z inności jest zawsze i wszędzie niegodziwe.

Smutne, że o prawach człowieka trzeba przypominać nawet obrońcom tych praw i dziennikarzom, którzy robią tak wiele, by wyplenić homofobię, rasizm czy antysemityzm. Widać, że i tutaj sięga asymetria - owa podwójna miara w ocenach - i wszystko znowu zaczyna być relatywne.

Co do dziennikarskiej powinności informowania wszystkich o wszystkim, trzeba przypomnieć, że opis, przekaz słowny informuje równie dobrze jak reprodukcja rysunku, a opis karykatur nie uraziłby mahometan. Podobnie jak opis pornografii dziecięcej (jeśli komuś jest potrzebny do informacji) nie wymaga reprodukowania zdjęć pornograficznych z dziećmi.

Jest jednak pogląd odmienny, który powinien być wyraźnie przedstawiony: wolność słowa nie musi być wiązana z żadną odpowiedzialnością za słowo (przekaz, rysunek, zdjęcie itd.), a każde ograniczenie wolności słowa jest złem i uderza w prawa jednostki.

Z publikacją karykatur Mahometa dziwnym trafem (jeśli to był traf) zbiegła się publikacja na okładce pisma muzycznego Machina wizerunku piosenkarki Madonny z córką Lourdes na ręku w postaci Matki Boskiej Jasnogórskiej. Naturalnie, kpiny z symboli wiary katolickiej stały się znakiem firmowym różnych subkultur. W satyrze i komiksach nie brak dowcipów na temat wiary i jej symboli, a prowokacja tego rodzaju jest ulubioną metodą różnych pseudoartystów, by zwrócić na siebie uwagę. Każdy, oczywiście, zapewni, że jego intencją nie było obrażanie kogokolwiek.

Być może w czasach pogardliwego stosunku do symboli powinniśmy nad podobnie żałosnymi sposobami promocji przechodzić do porządku dziennego. Zwłaszcza że nie wszystkich to uraża, a można też dorabiać interpretacje, że przecież wierzących nie boli dziś zalew tandety i kiczu "religijnego", kiedyś zaś najwięksi artyści - zdarzało się - w malowane postacie z Biblii wcielali swoich władców, siebie, a nawet swoje kochanki. To prawda. Tyle że pozostaje pewien bardzo poważny problem.

Jeżeli chcemy mieć moralne prawo do potępienia antysemickiego wydźwięku oprawy plastycznej Grobu Pańskiego (znany przypadek w kościele św. Brygidy w Gdańsku u księdza Henryka Jankowskiego), musimy także potępiać obrazę uczuć katolików, choćbyśmy uważali, że są przeczuleni. Można, oczywiście, uznać, że szyderstwo antysemickie ma dużo większą wagę niż idiotyczna okładka pisma o niszowym odbiorze. Chodzi o coś naprawdę ważnego: tak często stosowane w naszym dziennikarstwie podwójne miary (z tego wolno kpić, a z tego nie) są wodą na młyn wszelkiego rodzaju homofobów, antysemitów właśnie i zwolenników totalitarnych ograniczeń wolności wypowiedzi. Po drugie, skoro ośmieszanie symbolu znaczącego tylko dla niektórych wywołuje ich sprzeciw, może należałoby się zastanowić, czy obraza ich uczuć i wiary może stanowić element promocji czegokolwiek?

Przy okazji "okładki z Madonną" ujawnił się kolejny problem. Jak wiadomo, niektóre koncerny wycofały (na pewien czas) reklamy z pisma Machina. Wielu dziennikarzy uznało to za próbę wpłynięcia na politykę redakcyjną, czyli na wolność wypowiedzi. Radio Tok FM ogłosiło nawet SMS-ową sondę, prosząc słuchaczy o odpowiedź na pytanie, czy koncerny mogą ograniczać wolność słowa. Na takie pytanie większość, chyba nawet wszyscy, odpowiedzą, że koncerny tak czynić nie mogą. Ale to tylko przykład zbyt częstej w naszych mediach manipulacji opinią publiczną. Sam dylemat pozostaje. Pytanie jest inne: czy prywatny przedsiębiorca może wycofać reklamy z pisma, jeśli uzna, że polityka tego pisma może zaszkodzić jego interesom? Otóż może, precedensy bywały już liczne, a prywatna firma może lokować pieniądze, gdzie chce. Niestety, jest to również możliwość politycznego nacisku przez reklamy, jest to możliwość korumpowania szefów redakcji (nie będziecie pisać nic złego o naszej firmie i jej produktach) i samych dziennikarzy. Co gorsza, takie działania wcale nie są rzadkie w praktyce i u nas, i w ojczyźnie wolnej prasy, czyli w USA.

Dziennikarze o tym doskonale wiedzą, i jeśli chcą naprawdę z czymś takim walczyć, powinni takie fakty natychmiast ujawniać i piętnować, a nie podnosić krzyk akurat wtedy, kiedy przykład wycofywania reklam dotyczy zupełnie innej kwestii. Ujawnienie "nacisku przez reklamy" wymaga odwagi i poświęcenia - bo dziennikarz może łatwo stracić pracę? Oczywiste, że media istnieją dzięki reklamom, jednocześnie chcąc być niezależne od reklamodawców. Dobrze byłoby nie żywić zbyt wielkich złudzeń, że każdemu udaje się wybrnąć z tej strukturalnej sprzeczności.

W połowie lutego 2006 roku Izba Wydawców Prasy w Polsce uchwaliła Kodeks Dobrych Praktyk Wydawców Prasy, mający regulować relacje wewnętrzne, zewnętrzne i handlowe między wydawnictwami, redakcjami i ich partnerami (głównie reklamodawcami). Kodeks miałby wyeliminować, a przynajmniej ukrócić, nieuczciwe praktyki w walce o reklamodawców, nieuczciwe działania marketingowe, handlowe, w zakresie public relations (między innymi czarny PR). Nieuczciwe praktyki istnieją od dawna, ich zakres powiększa się; kiedy kodeks wejdzie w życie, przynajmniej nikt nie będzie mógł powiedzieć, że nie wiedział, co jest złą praktyką.

Kolejnym złudzeniem wielu dziennikarzy (prócz tego, że są niezależni) jest opinia o braku cenzury w ogóle. Oczywiste, że cenzura formalna, urzędowa, tak dotkliwa w PRL, została zniesiona już dawno. Jednak w prawie każdej redakcji istnieje silna cenzura wewnętrzna i wywołana przez nią autocenzura pracowników tej redakcji. Polega to przede wszystkim na niepodejmowaniu pewnych tematów w ogóle, na komentowaniu wydarzeń zgodnie z politycznym poglądem kierownictwa/właściciela redakcji, a często także - co najgorsze - na takim "zgodnym" konstruowaniu informacji (pomijaniu niewygodnych, wyolbrzymianiu znaczenia tych uznanych za korzystne), reportaży (by potwierdzały tezę kierownictwa) i wywiadów (pytamy w taki sposób, by wymusić na rozmówcy właściwe odpowiedzi).

Bywa, że redakcja ma niejako koncesjonowanych przeciwników, "słusznych" ekspertów i jedynie godnych uwagi wybranych przedstawicieli różnych środowisk, o których akurat piszemy. Naturalnie, tak skrajna postawa zdarza się najrzadziej, ale w mniejszym lub większym stopniu występuje wszędzie. Niesłychanie trudno z tym walczyć, bo media prywatne i dziennikarze mają prawo do propagowania swoich poglądów i do własnego oglądu każdej sytuacji i wydarzenia, do własnej politycznej perspektywy. Granica między tym naturalnym prawem a wewnętrzną cenzurą i selekcją informacji jest bardzo płynna. Ale też wielu odbiorców potrafi wskazać, które media tę granicę przekraczają.

Swoją drogą zastanawiające, jak bardzo środowisko dziennikarskie jest wyczulone na wszystko, co mogłoby wskazywać na jakieś chęci zewnętrznego cenzurowania przy jednoczesnym niedostrzeganiu owej cenzury wewnętrznej.

Niedawno zdarzyła się u nas historia rzadko (albo wcale?) spotykana w demokracjach. W odpowiedzi na działanie rządzącej partii, które w odczuciu wielu dziennikarzy godziły w swobodę dostępu do informacji i obrażały ich samych (chodzi o parafowanie paktu stabilizacyjnego w obecności tylko mediów z tak zwanej grupy ojca Tadeusza Rydzyka), niektórzy z nich ogłosili bojkot, nawołując, by media nie informowały (przynajmniej przez pewien czas) o wydarzeniach publicznych związanych z ową partią. Niezależnie od oceny tamtego wydarzenia i jego rzeczywistego przebiegu, dziennikarze, ogłaszając bojkot, sprzeniewierzyli się swojej podstawowej powinności, to znaczy informowaniu o wydarzeniach ważnych dla społeczeństwa i państwa. Niezależnie od intencji, zastosowali swoistą cenzurę wobec? odbiorców. Czy gorsze jest to, że tak zrobili, czy to, że nie zdawali sobie sprawy, do czego to prowadzi? A prowadzi do tego, że to media mają decydować o tym, czy należy, czy nie należy nas informować o wydarzeniach, które bezpośrednio nas dotyczą.

Ktoś powie, że tak się przecież dzieje stale. Zawsze istnieje bowiem selekcja, dobór informacji. No właśnie, mamy kolejny dylemat: prawo do pełnej informacji i obiektywna konieczność ich wyboru z niezmierzonego oceanu napływających newsów.

Odpowiem od razu, że jest to dylemat pozorny, bo dobrze znane są reguły rzetelnego i jednocześnie możliwego doboru informacji i każdy dziennikarz może je wybierać uczciwie albo nie. Jak zwykle dochodzimy do etyki zawodu.

O dylematach dziennikarskich można nieskończenie. Chciałbym na koniec przedstawić główne tezy współczesnej "propagandy medialnej" głoszone mniej lub bardziej wyraźnie przez większość opiniotwórczych mediów. Znajdują one uznanie w dość szerokich kręgach, dlatego trzeba od razu powiedzieć, że mogą niepokoić tylko tych, którzy oceniają je z punktu widzenia wiary chrześcijańskiej i idei prawicowo-konserwatywnych (w dawnym tego pojęcia znaczeniu - jako przeciwstawienia idei lewicowo-liberalnych).

Kolejność nie wyznacza hierarchii ważności, a wyjaśnienie z konieczności musi być skrótowe i "publicystyczne" (to jest nienaukowe). Tak więc uważam za błędne następujące tezy:

1. Obowiązujące zasady etyczne ustala się demokratycznie, najlepiej przez głosowanie.

Otóż nic nie ujmując demokracji, jej mechanizmy nie stosują się do etyki. Zasad etycznych nie ustala się przez głosowanie, a te najbardziej podstawowe powinny obowiązywać ludzi zawsze, niezależnie od kultury, obyczaju, tradycji, okoliczności. Nie podważa tego fakt, że i w przeszłości, i dziś wszelkie zasady traktuje się relatywnie i to, co dziś jedni uznają za nienaruszalne, inni łamią z upodobaniem.

2. W demokracji większość ma rację, dlatego tak ważne są badania opinii publicznej. W każdej sprawie opinie najbardziej powszechne są najwłaściwsze.

Jest to jedna z głównych zasad demokracji i na przykład w wyborach albo kiedy trzeba akceptować bądź odrzucić różne rozwiązania polityczne i społeczne nie ma innego wyjścia, jak pogodzić się z wyborem większości. Nie oznacza to jednak, że większość ma rację, kieruje się dobrem całej wspólnoty, wreszcie, że zawsze rozumie, co jest najlepsze dla niej samej. A to z kolei także nie oznacza, że ktoś (polityk, intelektualista, ekspert, instytucja) wie lepiej. Oznacza tylko, że uznaje się za możliwe sytuacje, w których większość może wybrać zło, jeśli sprzeniewierzy się zasadzie nienaruszalnej i uniwersalnej, niezależnej od okoliczności. Na przykład: większość przegłosuje ustawę o nieleczeniu ludzi w wieku nieprodukcyjnym albo nieleczeniu nieuleczalnie chorych (bo służba zdrowia jest biedna i trzeba leczyć tych, którzy rokują nadzieję lub są "produkcyjni"). Nie jest to przykład całkowicie wydumany, bo w PRL bywały takie pomysły, a i teraz się pojawiają (!).

Założywszy nawet, że nie manipuluje się ową wolą większości (opinią publiczną), pozwólcie, by ci, co nie uznają jej za ostateczną wyrocznię, nie byli odrzucani jako "fundamentaliści" lub co najmniej "faszyści" (komunistów jakoś się oszczędza?).

3. Przy akceptacji drugiej fundamentalnej zasady demokracji, iż mniejszość powinna być chroniona (jeśli nie depcze prawa), nie jest sprawiedliwa ani słuszna teza, że mniejszość powinna być chroniona również kosztem większości, którą można poniżać i nie liczyć się z jej godnością.

Jeśli zgadzamy się, że nie wolno poniżać, na przykład, homoseksualistów (czy kogokolwiek z racji jego "inności"), to musimy się zgodzić, że nie wolno również poniżać na przykład katolika i jego uczuć. Niby nikt formalnie nie przeczy takiej zasadzie, ale praktyki medialne wskazują, że jest ona często łamana. Tworzy się nawet atmosferę sprzyjającą takim działaniom.

4. Wszystko, co ogranicza, jest cenzurą.

Ograniczeniem wolności jest odpowiedzialność wobec innych i wobec wspólnot, a na przykład zakaz pokazywania czy propagowania pewnych treści nie jest cenzurą, ale sprawą kultury i wrażliwości.

5. Wolność jednostki nie może być niczym ograniczona.

Kolejna teza "propagandowa", podobna do poprzedniej. Uważamy, iż wolność jednostki ma oczywiste granice, są nimi wolność i godność innych jednostek, i zdaje się, że zostało to sformułowane i uznane już dość dawno i nie może być przedmiotem zastosowań instrumentalnych.

6. Istnieje wyłącznie alternatywa: albo prawda historyczna, albo niszczenie godności człowieka (vide:- lustracja).

Niezależnie od oceny różnych metod lustracyjnych, uważamy, że można pogodzić konieczne ujawnianie prawdy o naszej historii i naszym społeczeństwie z ochroną godności jednostki i dbałością o to, by krzywda nie spotkała niewinnych. Nie jest to żadna alternatywa.

7. Prawda, kultura, dobry obyczaj, tradycja są opresyjne, to znaczy godzą w wolność jednostki.

Nie ma zgody - wyjaśnienie musiałoby być długą polemiką z ideologią postmodernizmu. Mówiąc w skrócie: uznajemy, że prawda istnieje, że obowiązkiem ludzi jest jej poznawanie i że może być niewygodna, niedobra dla kogoś, ale nie może być opresyjna i godzić w wolność, ponieważ nie ma prawdy bez wolności, ale i nie ma wolności bez prawdy (Jan Paweł II).

8. Świat wartości jest zmienny w czasie, wobec tego nie ma wartości uniwersalnych i zawsze trwałych, zaś te, które aktualnie się akceptuje, zależą od wielu zewnętrznych okoliczności i stanu świadomości społecznej.

Prawdą jest, że wartości i normy były zmienne w historii ludzkości. Nawet Kościół, mający stać na straży pewnych zasad, zmieniał swoje stanowisko z biegiem czasu. Nie oznacza to jednak, że nie ma zasad nadrzędnych i uniwersalnych, wypływających ze źródła nadnaturalnego, spoza tego świata, czyli z Objawienia. To w Jego świetle należy - tak sądzą chrześcijanie - interpretować wiedzę o powinności moralnej. Chociaż tyle wieków zabijano w imię Boga, a terroryści islamscy czynią tak do dziś, nie oznacza to, że przykazanie "nie zabijaj" straciło albo kiedykolwiek straci moc obowiązującą - jak sądzimy - wszystkich ludzi. Nie jest możliwe wdawanie się tutaj w rozważania, czy w świetle tego można usprawiedliwiać, na przykład, zabicie kogoś w obronie swego lub cudzego życia albo zabijanie w wojnie, by ochronić przed zagładą jakąś wspólnotę. I nie chodzi o rozważania teologiczne. Chodzi o przekonanie o istnieniu wartości uniwersalnych, przeciw którym kieruje się dziś najcięższe ataki w imię dobra ludzi i demokracji.

9. Zło i kłamstwo mogą być usprawiedliwione w imię zapobieżenia większemu złu, czyli że cel uświęca środki.

Nie ma zgody na to, że zbożny cel uświęca niegodziwe środki. Mniejsze zło (choć niekiedy wydaje się koniecznością!) pozostaje złem i nie wolno tego ukrywać.

10. Państwo (jako instytucja) nie jest żadną wartością, ma zaś służyć jednostkom. Należy je traktować jako na razie konieczną "opresję". Interes wspólny, interes społeczny jest czymś podejrzanym, zwłaszcza kiedy mówią o nim politycy. Notabene polityka jest z natury zła, a politycy nie mogą być mądrzy ani uczciwi niejako z definicji (choć dla wielu mediów "ich" politycy nie podlegają tej definicji).

Państwo jest organizacją wspólnoty, niezbędną dla jej funkcjonowania (choć są wspólnoty narodowe bez własnego państwa) i oprócz ochrony interesów jednostek i mniejszości musi zajmować się ochroną interesów wspólnoty. Interes społeczny jest ważną wartością (choć może być różnie pojmowany), a politykę i polityków należy oceniać po rzeczywistych skutkach ich działań. Zniechęcanie "do polityki" jest działaniem przeciw społeczeństwu obywatelskiemu.

11. Tak zwana kultura bezwstydu (lansowana przez media, zwłaszcza telewizję) jest realizacją wolności jednostki.

Przeciwnie, każde poniżanie godności, w tym i dobrowolne samoponiżanie, wypieranie intymności itp. jest działaniem przeciw wolności. Media wykorzystują tu okropne wady człowieka: chęć poklasku za wszelką cenę, chęć zysku przez sprzedanie własnej godności oraz pychę. Żerowanie na słabościach i emocjach innych ludzi jest odrażające.

12. Poprawność polityczna jest ważniejsza od prawdy.

Poprawność polityczna, zrodzona kiedyś nawet ze szlachetnych pobudek (nikogo nie urażać), odgrywa dziś rolę terroru intelektualnego i ma cele polityczne. Sięgając do sfery nauki - torpeduje pewne badania, ogranicza poznanie. Sięgając do sfery edukacji - ogranicza umysły i w końcu ośmiesza prawie wszystko, co chciałaby chronić.

13. Najważniejsza w życiu jest rozrywka, a wszystko można usprawiedliwić rozrywką, zresztą wszystko staje się rozrywką, rodzajem "gry na planszy".

Jest to oszustwo, w dodatku dokonywane w imię zysku za wszelką cenę. Nie mogę w tym miejscu powstrzymać się od przytoczenia złośliwych słów znanego pisarza amerykańskiego Kurta Vonneguta (ma dziś 83 lata): "Oto jedna z niewielu dobrych rzeczy, jakie można powiedzieć o naszych czasach: jeśli zginiesz okropną śmiercią i sfilmuje to telewizja - nie umrzesz na próżno. Dostarczysz nam rozrywki"2.

14. W ocenie przeszłości, a przede wszystkim w ocenie systemów totalitarnych należy stosować asymetrię. To znaczy faszyzm jest bez porównania groźniejszy od komunizmu. Ten ostatni wprawdzie także wymordował miliony (a nawet liczbowo więcej niż faszyzm), ale "nie z pobudek rasowych".3

Pomijając zamazywanie historycznych różnic pomiędzy klasycznym faszyzmem a hitlerowskim nazizmem, asymetria ocen dotyczy nie tylko makabrycznego dzielenia ofiar na mordowane "z pobudek rasowych" i mordowane z innych przyczyn (co może być dziwacznym wybrykiem niemieckiego dziennika, ale jest to wybryk dający do myślenia). Chodzi w ogóle o asymetrię w ocenie zbrodniarzy stalinowskich (i późniejszych!) i zbrodniarzy hitlerowskich, czy w stosunku do zbrodni państw w rodzaju Vichy i ich funkcjonariuszy a zbrodni funkcjonariuszy państwa na przykład w czasach Polski Ludowej. Otóż nie ma zgody na taką asymetrię w wymiarze politycznym, moralnym, prawnym czy jakimkolwiek innym.

15. Mamy do czynienia z alternatywą: Polska Kuronia albo Polska Rydzyka. Podobnie: istnieje katolicyzm "łagiewnicki" (jego wyrazicielem są politycy PO i wspierające ich media katolickie) i katolicyzm "toruński" (czyli wyrażany przez grupę ojca Rydzyka i rzekomo wyznawany przez PiS).

Polska, jeśli można tak powiedzieć, "jest wszystkich", a pomiędzy tymi "od Kuronia" i tymi "od Rydzyka" jest jeszcze sporo innych, którzy mają równe prawa. To samo dotyczy katolicyzmu "łagiewnickiego" i "toruńskiego", a uproszczone alternatywy mają oczywiście wyraźne cele polityczne.

Nie udało się nikomu wmówić do końca, że w Polsce i na świecie media są całkowicie niezależne i kierują się wyłącznie dobrem odbiorców oraz że cenzura w ogóle nie istnieje, choć wielu ludzi w to wierzy. Z drugiej strony, zaufanie do nich spada wyraźnie w ojczyźnie wolnych mediów, to znaczy w USA. Na przykład wielkie telewizje ABC, NBC, CBS w 1995 roku oglądało około 44 milionów Amerykanów, w 2003 roku około 29 milionów. Zmniejsza się też czytelnictwo prasy. Wśród przyczyn tego stanu rzeczy wymienia się: "rosnącą pokusę manipulowania i zniekształcania materiału dziennikarskiego w celu uzyskania lepszego produktu na konkurencyjnym rynku informacji".4

Do tych przyczyn dodam jeszcze jedną: zniechęcenie wszechogarniającą poprawnością polityczną, która nie pozwala niczego wyrazić jasno ani nazwać po imieniu, ale która kończy się tam, gdzie chodzi o interes polityczny i zwalczanie przeciwników. Wtedy wszystkie chwyty są dozwolone.

Wszędzie i zawsze dziennikarze muszą rozstrzygać trudne dylematy, odgrywać różne role, czasem wręcz sprzeczne ze sobą, i skazani są na walkę o niezależność. Muszą omijać pułapki, orientować się w rozdrożach, znać się na wszystkim. Na wszystko też mają za mało czasu. Takie jest dziś ich życie. Są przy tym emanacją społeczeństwa i mają podobne zalety i wady, jak wszyscy z danej wspólnoty, jak wszyscy ludzie.

Nieszczęście pojawia się wtedy, kiedy zaczynają myśleć o sobie jako o autorytetach stojących ponad społeczeństwem i zapominają o powinnościach służby - bo dziennikarstwo to swoista służba. Taki brak pokory jest dziś w Polsce cechą zbyt wielu dziennikarzy, zwłaszcza tych najbardziej sławnych, i to na pewno powinno się zmienić.

Bibliografia:

1. C-J. Bertrand, Media w 2044 r. w: Zeszyty Prawoznawcze Nr 3-4 (140), Kraków, 1994.

2. w: In These Times z 12 maja 2004 - wg Forum nr 27 z 5 lipca 2004.

3. Autentyczne - z Frankfurter Allgemaine Zeitung, cytowane w Rzeczpospolitej nr 75 z 29 marca 2004.

4. Wg raportu The State of the News Media 2004, sporządzonego przez ekspertów z różnych ośrodków naukowych.

 

Źródło: http://nowe-panstwo.pl/

STRONA GŁÓWNA